17.02.2021

Z historii osiedla Rogi - wywiad z panią Jadwigą Malczuk

Ilustracja wpisu Z historii osiedla Rogi - wywiad z panią Jadwigą Malczuk

Jadwiga Malczuk (ur. 1926 w Łodzi), z wykształcenia historyczka, absolwentka Uniwersytetu Łódzkiego, wieloletnia pracowniczka wydawnictw naukowych, m.in. Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie pracowała na stanowisku redaktorki i redaktorki technicznej, jest jedną z osób, które mieszkają na Rogach od początku istnienia osiedla – wprowadziła się w czerwcu 1962 roku. Jako pełna energii społeczniczka, znana powszechnie jako „Pani Jadzia”, miała okazję brać udział w wielu ważnych wydarzeniach, które tworzą niepowtarzalną historię i koloryt tamtejszej społeczności.

Rozmowa z panią Jadwigą Malczuk przeprowadziła Anna Lazari 4 lipca 2020 roku.

Pani Jadziu, jak Pani trafiła na Rogi?

Moja historia wygląda tak, że pod koniec lat 50-tych miałam pewne oszczędności i postanowiłam w tamtym czasie zapisać się do jednej ze spółdzielni mieszkaniowych, które zaczęły powstawać masowo w Łodzi. Zgłosiłam się do Spółdzielni „Osiedle Młodych”. Spółdzielnia ta budowała bloki w okolicy ul. Pojezierskiej. Tam poinformowano mnie, że na razie wstrzymano zapisy na mieszkania w blokach, ale wydzieliła się z nich Spółdzielnia Budowlano-Mieszkaniowa „Rogi”, i że jeszcze przyjmują. Wskazano mi adres tutaj, na Łupkową 1. Na Łupkowej powiedziano mi, że jeśli do końca ‘59 roku włożę do Spółdzielni podstawowy wkład finansowy, to za dwa lata otrzymam domek pod klucz. Zdecydowałam się więc i niemalże od ręki wszystko załatwiłam. Od razu wpłaciłam wpisowe – bo tam było małe wpisowe, jakieś dwieście złotych na stare pieniądze – i zostałam członkiem spółdzielni.

Proszę powiedzieć, jaką część Pani zarobków stanowił ten dwustuzłotowy wkład?

To trudno powiedzieć. W każdym razie sprawa wygląda tak, że w tym czasie – ponieważ myśmy się musieli tłumaczyć z naszego wkładu w Urzędzie Finansowym – zapytano mnie, ile wydaję na dom i życie. Ja powiedziałam: sześćset złotych i to było zgodne z prawdą, uznał to Urząd Finansowy. I teraz jest bardzo ważna informacja. Każdy członek spółdzielni dostawał kredyt imienny z Banku Polskiego, bo tam był chyba bank inicjatyw, ja może nawet do tego dojdę. I wyobraź sobie, w ogóle kredyt w Polsce Ludowej wynosił tylko 3% w skali roku!

Ilu było wówczas członków Spółdzielni?

Był „pierwszy rzut” członków na pewno. Więcej niż dwadzieścia osób. I został sformowany zarząd oraz rada nadzorcza. I teraz tak: prezesem zarządu był Julian Kwiatkowski, on był adwokatem. Na czele rady nadzorczej stał Józef Słowik, który był inżynierem, naczelnym specjalistą w jednym z wielkich elektrycznych zakładów łódzkich. A członkami rady nadzorczej byłam ja, pani Irena Dolata, która była inżynierem architektem i pan Maciej Szczucki, który był też inżynierem, tylko od spraw żywienia. I tak wyglądał skład. No i oczywiście była dyrekcja spółdzielni. Właściwie w roli dyrektora występował prezes spółdzielni, mecenas Kwiatkowski. Był też oczywiście główny księgowy G., czarny charakter, bardzo ważna postać, która stała się powodem niemalże bankructwa Spółdzielni, no i był inżynier, pan Filipowicz. Inżynier Filipowicz był warszawiakiem, ale jeździł do Warszawy tylko na niedziele, a tutaj miał mały pokoik przy Spółdzielni – w drewnianych barakach przy Łupkowej 1 – bo musiał tą budową zarządzać.

Inżynier Filipowicz był moim zdaniem wspaniałym inżynierem klasy przedwojennej, chociaż stosunkowo wówczas młodym człowiekiem, chyba przed czterdziestką. Byłam wielekroć z nim w zarządzie spółdzielni – funkcjonował wówczas taki łódzki zarząd wszystkich spółdzielni, zrzeszenie, które miało sprawować kontrolę nad wszystkimi spółdzielniami budowlanymi. W tym zrzeszeniu były okresowe zebrania, bardzo przyzwoicie prowadzone, na których toczyły się bardzo poważne dyskusje. Zabierali głos inni i jak przyszło zabierać głos inżynierowi Filipowiczowi, to on tam był cały jak gwiazda, rzucał wskaźnikami tak, jak… jeden plus dwa jest trzy, dwa plus dwa jest cztery! Wszyscy patrzyli! Zresztą potem, jak już spółdzielnia była w stanie likwidacji, a w tym czasie wielką rolę odegrał w niej likwidator, pan Michniewicz, który był prawnikiem i ekonomistą (więc miał podwójne wykształcenie), ów likwidator powiedział mi: “Pani Jadwigo, wierzyć mi się nie chciało, jak ja zacząłem tutaj to wszystko badać, żeby zlikwidować waszą spółdzielnię, jak to było wszystko dobrze zorganizowane i jak to było dobrze prowadzone w tych warunkach trudnych”. A trzeba dodać, że to była pierwsza spółdzielnia dostępna dla tak zwanego przeciętnego pracownika, która budowała domki, a nie bloki.

 

To ciekawe.

Tak, nie bloki. Bo wszystkie spółdzielnie budowały bloki, a ta jedna budowała domki. Projektant tego osiedla, tych domków tu na osiedlu, ja jego nazwiska nie pamiętam, ale być może dojdziecie do tego, dostał nawet nagrodę za tę spółdzielnię. Bo faktycznie, nie wiem, czy pamiętasz, jaki był układ centralnego ogrzewania, jak było oszczędnie – napaliłaś w piecu i prawie za pół godziny robiło się ciepło w całym mieszkaniu, bo grzejniki były tak rozmieszczone, że obieg był mały, a jednocześnie było ciepło we wszystkich pomieszczeniach. Ale po iluś tam miesiącach, jak się zmieniły władze – bo od czasu do czasu kierownictwo Łodzi się zmieniało – to wprawdzie nagrody temu projektantowi nie zabrali, ale go bardzo krytykowali, że on tutaj tak projektował te domki, że była ukryta powierzchnia mieszkaniowa! I mieli rację! [śmiech] Bo oprócz pokoi mieszkalnych, kuchni i korytarzy, we wszystkich domkach była dodatkowa „izba gospodarcza”, która w moim przypadku wynosi aż czternaście metrów. I w większości przypadków, prawie każda rodzina, z małymi wyjątkami, prędzej czy później zagospodarowała to na powierzchnię mieszkalną.

Czy Pani wie, dlaczego zdecydowano się powołać spółdzielnię budującą domki? Czy było trudno uzyskać na to zgodę?

Słuchaj, nas już nic nie obchodziło, bo spółdzielnia działała legalnie i już wszystko było rozkręcone. Ale sądzę, że to wszystko wydarzyło się na fali października ‘56 roku. Odwilż październikowa to był cud, jeśli chodzi o demoludy. Ale to nie tylko wypuszczenie ludzi z więzień – wtedy również w obszarach gospodarczych zaczęła się inicjatywa. Jeśli chodzi o naszą spółdzielnię, to ktoś po prostu wpadł na pomysł – nie wiem, może jakiś „odważny” w Radzie Narodowej, bo wtedy Rada Narodowa była najważniejszą władzą – i go ziścił. A pieniądze na rozruch dało państwo. No bo przecież wkład nasz dotyczył tylko budowy domków, nie gruntu. Ziemia nas nic nie kosztowała, bo zostaliśmy osiedleni na „dzierżawie wieczystej”. Użytkowanie wieczyste to instytucja wymyślona po wojnie, objęła wszystkie ziemie skonfiskowane od Niemców – a Łódź liczyła przed wojną sześćdziesiąt siedem tysięcy Niemców. Użytkowanie wieczyste polegało to na tym, że własność nadal należała do gminy lub Skarbu Państwa, a „dzierżawca wieczysty” otrzymywał bardzo silne prawo, zbliżone do własności.

Czyli tu były wcześniej ziemie niemieckie?

Tu na Rogach były ziemie barona Heinzla, które podarował przed wojną zakonowi ewangelickiemu żeńskiemu. Zresztą na ziemiach Heinzla wybudowany jest również cały Marysin, pierwszy, drugi i trzeci, z tym, że on był budowany przed wojną i po prostu ludzie od Heinzla odkupywali działki ziemi, ale też on im rozkładał na jakieś raty. Zaraz po wojnie poszła fama, że rodzina Heinzla po nocach chodziła po Marysinie i próbowała wydusić jeszcze resztki pieniędzy, których nabywcy działek z powodu wojny nie spłacili [śmiech]. Ale to był fakt! Bo nawet na tej podstawie powstał jakiś artykuł - że wieczorem rodzina Heinzla puka do okien! [śmiech] Więc sprawa ziemi była załatwiona. Tu była dzierżawa wieczysta.

Czy pani pamięta etapy budowy tego osiedla?

To był tak rozległy teren na budowę, że były dwa etapy budowy, no a potem jeszcze trochę ziemi zostało, ludzie ją wykupili i sami się indywidualnie pobudowali. Do pierwszego rzutu należała na przykład cała Łupkowa – bliźniaki, parterowe domki na ulicy Rubinowej i domy piętrowe po północnej stronie Rubinowej, fragment ulicy Pirytowej i ulicy Kobaltowej, ulica Diamentowa. I to był pierwszy rzut. Wszyscy wprowadzali się w miarę swoich możliwości, pierwsi mieszkańcy już na początku 1962 roku. I faktycznie każdy dostał klucz do furtki i klucz do mieszkania po 2 latach od uiszczenia wkładu. Potem były podpisane odpowiednie dokumenty co do spłaty kredytu i od momentu wprowadzenia raz na kwartał musieliśmy wpłacać około 1600 zł – to była spłata kredytu rozłożona na 25 lat. To była spora kwota, duży wysiłek, trzeba było zarabiać minimum średnią pensję, chociaż o ile jestem zorientowana, to większość pierwszych mieszkańców Rogów miała pieniądze z wyburzeń. To znaczy, że osoby te miały wcześniej domki jednorodzinne, na przykład na Teofilowie lub na Dołach, i te domki były objęte nakazem wyburzenia, bo na tych terenach budowano bloki. Takie osoby otrzymywały odszkodowania za wyburzenie i z tych odszkodowań wystarczało na wkład i część kredytu. To było sporo osób, ci ludzie byli po prostu przyzwyczajeni do mieszkania w domkach, dlatego się masowo zapisali do spółdzielni „Rogi”.

 

W jakim standardzie były budowane domki na Rogach?

Nasza spółdzielnia była pod pieczą Instytutu Techniki Budowlanej, który mieścił się w Warszawie. To była budowa eksperymentalna, zastosowano tutaj nową technologię – żużel zmieszany z gipsem i z opóźniaczem tężenia gipsu, ściany były wylewane do metalowych form.

Żużel zmieszany z gipsem czy betonem?

Betonu tam nie było, tam był właśnie gips. Jak chcesz wiedzieć, to okazuje się, że nasze domy są antypromieniotwórcze!

Ten okropny żużel w naszych ścianach nie jest promieniotwórczy? [śmiech]

Nie!... Nie wiem! [śmiech] No i wytypowano siedem domów, nawet nieważne których, które miały eksperymentalny tynk (bo musiał być specjalny tynk na to nałożony). Ale oni za to tynkowanie nie płacili, za to płacił Instytut Budowlany, więc Instytut Budowlany co pewien czas zjeżdżał, zjeżdżała komisja, inżynierowie i wszystko sprawdzali, sporządzali raporty itd. itd.

A jak była zorganizowana budowa?

Spółdzielnia zatrudniała 96 robotników. Było trzech pierwszej klasy murarzy, takich, którzy budowali starówkę w Warszawie, byli ściągnięci ze stolicy - to oni przyuczali resztę robotników. Kierowała nimi pani technik, oprócz tego inżyniera Filipowicza, o którym wspominałam wcześniej. To była fantastyczna kobieta, świetnie znająca swój fach, niezwykle operatywna i tych robotników trzymała w ryzach. A wiesz jak jest na budowie... nagle są luzy i człowiek nie ma co robić – więc żeby wykorzystać moce przerobowe tych 96 robotników, a jednocześnie obniżyć koszty budowy domów, spółdzielnia kazała im robić betonowe słupki do ogrodzenia, płytki betonowe, furtki. Wszystkie furtki były zrobione w spółdzielni!

Ale te furtki przecież są metalowe. Spawali je po prostu?

Tak, oczywiście. Architektem tej furtki był nieżyjący Pan Rochowczyk. Był on, że tak powiem, hydraulikiem, który między innymi czuwał nad tymi wszystkimi elementami metalowymi i te furtki zaprojektował. I to bardzo obniżyło też koszty, bo chodniczki były wszystkie położone i tak dalej i tak dalej... Wszystko było ogrodzone. Otrzymywałaś klucz i już dom był zabezpieczony.

Wszystko było po prostu całkiem dobrze zorganizowane.

Pan Michniewicz, nasz likwidator, powiedział „Pani Jadziu, ja w ogóle oczy otwierałem, że był ktoś kto w tych warunkach ciężkich jakie były w Polsce Ludowej, że w ogóle coś takiego mógł zrobić, że wyście do czegoś takiego urośli!”.

Bo tak naprawdę wszystko było, jak rozumiem, w tamtych czasach trudne do zdobycia.

Tak, ale jednocześnie można było np. w kulturze osiągnąć takie wyżyny, jakich dotąd się nigdy nie dorobiliśmy, i nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek się dorobimy, bo coraz niżej nasza kultura spada. Byli fantastyczni ludzie! Zwróć uwagę na starych aktorów…

Pani Jadziu, zgadzam się.

...pisarzy. Weźmy nawet wydawanie książek: jak książkę się wydawało, to zaraz były przypisy, które objaśniały trudne słowa. Trzeba mieć wiedzę, trzeba wiedzieć, że czcionką prosta co innego się składa, trzeba wiedzieć, kiedy zastosować kursywę – na przykład w książkach o matematyce to jest bardzo ważne. I dziś tej wiedzy nie mają. Olbrzymie wydawnictwo, w którym pracowałam, poszło wniwecz, a wiedzy tych ludzi nigdy nie wykorzystano. I takich przykładów jest mnóstwo. No, ale wracajmy do spółdzielni.

Chciałabym Panią zapytać jeszcze o zieleń. Z dzieciństwa pamiętam, że całe osiedle tonęło w zieleni, ale jak rozumiem, na początku to był ugór, piasek i pustynia? Czy zaczęliście sami sadzić? Każdy z was indywidualnie, czy miasto coś dało od siebie?

Na ulicach nasadzenia robiła Zieleń Miejska, a chodniki robiliśmy sami w ramach czynu społecznego. Ale nie tak, że każdy tylko przed sobą, tylko tak jak danego dnia było wyznaczone. Były też zorganizowane place zabaw, na których były huśtawki i inne urządzenia.

Rozumiem, wszyscy robiliście razem, wszędzie, dla każdego. Czyli zieleń posadziła Zieleń Miejska, a żywopłoty, krzewy – wszyscy sami?

Tak, to wszystko, co przy ogrodach, sadziliśmy sami. Większość ludzi traktowała te działki jako użytkowe. Większość ludzi miała jakieś drzewa owocowe, dużo ludzi miało kury, no a potem, zależnie od ziemi, byli tacy, u których świetnie się udawały pomidory, u innych co innego, na przykład fasola. Ja miałam właściwie wszystkie drzewa – jabłonie, grusze, miałam nawet morele, śliwki, i wszystko to owocowało.

A kiedy wybudowano sklep?

Spółdzielnia wybudowała od razu barak na sklep, „Społem” kupiło ten barak, tak że w ciągu roku już mieliśmy sklep PSS „Społem”.

Wspominała Pani, że w pewnym momencie spółdzielnia zaczęła mieć kłopoty finansowe i że musieliście ją zlikwidować. Proszę opowiedzieć o okresie likwidacji spółdzielni.

To był bardzo trudny okres. Kiedy już ruszył drugi rzut budowy, wszystko szło normalnie, ale zaczęły rosnąć koszty. Zarząd, żeby to zbadać, co roku wzywał instytucję kontrolną, ale nic nie znajdowali. Wszystkie księgi rachunkowe im tam wykładano i tak dalej, a oni nic nie znajdowali. Ale pewnego razu nasz księgowy, pan G., był na 3-dniowym zwolnieniu lekarskim, bo był chory. Wtedy sprawa się przez przypadek wydała. I teraz rozegrała się taka scena. Było lato. Jeszcze się wtedy chodziło od autobusu 51, wszyscy na ogół wracali ulicą Kryształową z pracy i dochodząc do osiedla napotykali taki obrazek: przed barakiem Spółdzielni na ulicy Łupkowej 1, na tym olbrzymim placu, było ustawione krzesło, na którym siedział pan G., czyli księgowy. Nad nim stał jakiś członek spółdzielni z nożem w ręku, żeby G. nie uciekł... [śmiech] oczywiście otoczony jakąś grupą spółdzielców, która akurat nie pracowała, dziećmi, psami... [donośny śmiech]. Wreszcie przyjechała milicja i zabrali pana G. I zaczęła się dopiero gehenna.

Co się okazało?

Że pan G. systematycznie okradał spółdzielnię. Okradł nas na milion czterysta tysięcy w ciągu tych dziewięciu lat. Został aresztowany. Pan Michniewicz, likwidator, pokazał mi coś takiego: każdy rok to był taki kwadrat i on, Michniewicz, przeprowadzał linie [tam], gdzie G. ukrył pieniądze, które zabierał. Dziewiąta klatka wyglądała jak mapa z południkami. I Michniewicz powiedział „Pani Jadziu, to był geniusz matematyczny, on się ani razu nie pomylił!”. Gdyby nie przypadek…

Co on właściwie robił? Kupował gorszej jakości materiały?

Była rozprawa sądowa, byliśmy świadkami. On po prostu zabierał pieniądze.

Ale musiał jakoś to ukryć w tych księgach…

Słuchaj, pieniądze, które zabierał na co dzień nie były duże, ale w sumie dało to pokaźną kwotę.

W którym roku to wyszło na jaw?

Wydaje mi się, że to był '68 rok, dziewięć lat jego działalności. To było trzęsienie ziemi, bo lud spółdzielni był w stanie rewolucyjnym, w stanie wrzenia, szczególnie proletariat, który się w tym nie orientował, bo oczywiście w ich oczach to „elity” nawaliły, czyli zarząd. Bo muszę ci jeszcze powiedzieć, jaki był skład osiedla. Był to skład bardzo zróżnicowany: dwóch czy trzech profesorów, czterech lekarzy, kilku inżynierów – inż. architekt, inż. budowlany, kilkanaście osób pracowało w administracji, a większość osiedla to byli robotnicy. No więc prezes spółdzielni po tej sytuacji zrezygnował, chociaż nic nie zawinił, i wtedy uprosiliśmy Pana Jerzego Józwickiego, członka spółdzielni i inżyniera budowlanego, bo musieliśmy mieć prezesa, błagaliśmy go nieomal, żeby się tego podjął, a on się wreszcie zgodził. Później zresztą miał z tego wszystkiego rozprawę [śmiech], ale oczywiście został uniewinniony, bo nic nie działo się za jego kadencji. G. dostał duży wyrok, 14 lat więzienia, ale chyba tego nie odsiedział. I teraz: nasz los po tych malwersacjach był tragiczny. Każdy z nas miał kredyt na domek, a oprócz tego wszystkich członków obciąża dług „księgowego”, czyli finanse spółdzielni. Długi takie jakie były, podsumowuje się, dzieli się na członków i na każdego przypada odpowiednia suma do spłaty. To były znaczne kwoty. W tamtym momencie byliśmy więc u kresu sił, wisiała nad nami groźba pozostania bez domu i bez pieniędzy, bo wszystko zostanie zlikwidowane.

Jak to się wszystko skończyło?

Zgodnie ze statutem co roku było walne zgromadzenie wszystkich członków - ok. 100 osób. Więc jakiś czas po tych malwersacjach księgowego w szkole odbyło się dramatyczne walne zgromadzenie, któremu przewodniczył bardzo dziwny człowiek. Miały wtedy miejsce prawdziwie humorystyczne sceny: na przykład przewodniczący zebrania miotał się w koszuli non-iron, aż w końcu mu się rozpięła i wystawał mu brzuszek. Ten przewodniczący wypowiadał się też źle o zarządzie i ponieważ ówczesny prezes spółdzielni Józwicki miał dwóch magistrów (bo był mgr inżynierem budowlanym i jednocześnie ekonomistą), więc chciał chyba powiedzieć „mgr inż. Józwicki”, lecz zamiast tego zapowietrzył się i powiedział „margrabia Józwicki”! [śmiech] Była też taka pani Iwona, która w kwiecistej sukience siedziała w pierwszym rzędzie, a wtedy jak się siadało, wiele kobiet sukienki podwijało, nie wiem dlaczego. Było gorąco, więc co pewien czas pani Iwona wachlowała się bez zażenowania swoją sukienką! A w prezydium siedzieli przecież oficjele łódzcy, m.in. szef banku łódzkiego [śmieszki, śmieszki, śmieszki].

Ja stałam na tym zebraniu z boku, koło mnie stał Gosztowt, który co pewien czas na mnie patrzył i widziałam rozpacz w jego oczach, bo był bezradny wobec tego, co się dzieje na zebraniu. Wszystko idzie w fatalnym kierunku, zostaniemy wszyscy obciążeni długami spółdzielni, obciąży nas likwidacja wszystkiego... Trzeba oddać im sprawiedliwość, że ci oficjele z banku nie chcieli nas zniszczyć, ale chcieli dojść do faktów, a te fakty niestety mówiły same za siebie. Rozprawy sądowej jeszcze nie było. Pomyślałam wtedy: „Jeśli nie zabiorę głosu, to nikt nie zabierze!”. Całe szczęście był taki okres w mojej pracy, że miałam styk z księgowością i byłam zorientowana, jak to wygląda. Nagle sobie uświadomiłam, że bank popełniał straszny błąd, bo nie wolno było bankowi wypłacać pieniędzy człowiekowi z księgowości bez upoważnienia. Co by nie mówić o Polsce Ludowej, to obowiązywały takie proste zabezpieczenia, a przecież gdyby bank nie popełnił tego błędu, to księgowy nie mógłby nic złego zrobić. Myślałam: „Jak ja mam to przekazać? Siedzi szef banku, a ja jestem małą myszką, która ma o tym jakieś pojęcie, ale jak to przekazać?”. Ale na szczęście mam tak, że jak się zdenerwuję, to coś mnie napędza. Nie było co prawda jakiegoś ekstra wystąpienia z mojej strony, ledwie to wszystko wydukałam. Zaczęłam od tego, że poprosiłam o głos, i mówię „Proszę państwa proszę zwrócić uwagę na to, że spółdzielnia, od momentu kiedy coś było z naszymi finansami nie w porządku i rosły koszta spółdzielni, wzywała IKR i NIK. Niemal co roku były u nas kontrole, które niczego nie wykrywały. Zatem zarząd nie miał żadnych możliwości wykrycia tego, co się dzieje”. To była pierwsza rzecz. A druga: „Bank nie powinien wypłacać pieniędzy z banku bez upoważnienia pracownikom księgowości!”. Zapadła cisza z obu stron. I nagle poczułam, że wszystko zaczyna się lekko odkręcać i iść w dobrą stronę. Spółdzielnia dalej musiała działać, to co miała do zrobienia jeszcze się robiło, część robotników straciło pracę, bo nie było już dla nich tutaj żadnej roboty, ale najważniejsze, że minął miesiąc czy dwa i umorzono nam kredyt (spółdzielnia miała kredyt w banku, milion 400 tysięcy). Bank państwowy umorzył nam kredyt, wielka sprawa! Wtedy też powołano likwidatora, pana Michniewicza. Nie wiem kto go znalazł, ale to był człowiek, który nie tylko miał wielkie serce i wiedzę, ale który nas uratował, doprowadził do rozliczenia tego całego majątku. I w rezultacie w '76 roku odbyło się tzw. przewłaszczenie – dom nie był już własnością spółdzielni, tylko każdego członka oddzielnie, a on indywidualnie był zadłużony w banku państwowym i spłacał kredyt samodzielnie i już rozliczał się tylko z bankiem. I to był ten koniec.

Dziękuję, Pani Jadziu, za rozmowę.
 

Rozmowę spisała: Sylwia Jarmusz-Sokołowska, Kalina Rzepecka

Skrót i opracowanie: Anna Lazari

Fotografie:

Eksperymentalne ściany z żużlo-gipsu. Na zdj. Paweł Szczucki z młodszym kolegą (niezidentyfikowanym), fot. Maciej Szczucki (w nagłówku).
Dziecięce zabawy w trakcie budowy osiedla. Na zdj. rodzeństwo Tereska i Paweł Szczuccy i niezidentyfikowany chłopiec, fot. Maciej Szczucki.
Rodzeństwo Paweł i Tereska Szczuccy, ok. 1962 r., fot. Maciej Szczucki.
Tereska Szczucka w przydomowym ogródku. Widok na ulicę Rubinową, w kierunku południowym (widoczne domy przy ulicy Pirytowej oraz dom na Kobaltowej), fot. Maciej Szczucki.
komentarze
Logo portalu Miastograf

Logo Stowarzyszenia Topografie Logo Muzeum Miasta Łodzi Logo Narodowego Instytutu Dziedzictwa Logo Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Logo Łódź Kreuje

Dofinansowano w ramach programu Narodowego Instytutu Dziedzictwa – Wspólnie dla dziedzictwa